Na
piąte
piętro
weszliśmy
jednak
pieszo,
gdyż z
powodu
trudności
energetycznych
w
republice,
windy nie
działały.
Mieszkanie
składało
się z
trzech
pokoi,
kuchni,
łazienki
oraz
wąskiego
korytarza
– jak u
nas w
nowym
budownictwie.
Gospodyni,
Polka,
rodem z
Żytomierza
-
mieszkała
sama. Syn
właśnie
zjechał
do mamy z
dziewczyną.
Zapowiadał,
że może
będzie
się
żenił.
Teraz
uczył się
w szkole
zawodowej
na
artystę.
Żyć było
im
ciężko,
nie
starczało
pieniędzy
na czynsz
za
mieszkanie
oraz
żywność.
Pani
chodziła
do
kościoła
i czytała
książeczkę
do
nabożeństwa
oraz
książki i
gazety
przywożone
z Polski.
O umówionej godzinie zszedłem na dół, aby udać się do hotelu na powitalną kolację. Szef kazał na siebie chwilę czekać na dole, a kiedy się zjawił, ruszyliśmy do hotelu. Hotel o współczesnej architekturze był mało obłożony; jedynie większa grupa z Polski dała się poznać po smętnych piosenkach podolskich oraz huculskich. Obsługa hotelu z ciekawością przyglądała się temu wydarzeniu. Na kolację były jakieś smażone w tłuszczu potrawy, których raczej już wtedy unikałem. Ustaliliśmy, że następnego dnia dziadek z wnukiem będą w dalszym ciągu zwiedzać miasto, a ja udam się do celu mojej podróży - Zbaraża. Miałem następnego ranka czekać na Szefa, który miał mnie podwieźć na dworzec autobusowy. Wieczorem zatelefonowałem do mojej kuzynki, Maryjki w Zbarażu z wiadomością, że jestem już we Lwowie i następnego dnia chciałbym ich odwiedzić. Wcześniej oczywiście, jeszcze z domu napisałem do nich kartkę o moich zamiarach. W odpowiedzi usłyszałem, że będą na mnie czekać. Miałem tam być tak długo, na ile pozwolą plany moich współtowarzyszy podróży. W tym celu miałem być w kontakcie z panią, u której nocowałem we Lwowie. Następnego ranka zabrałem swoją torbę, w której miałem trochę drobnych upominków i ruszyliśmy. Dworzec był daleko od centrum miasta. Efektowna architektura przypominała czasy świetności budowy komunizmu. Ludzi dużo, ale przed kasami pusto, bo biletów już nie było lub jeszcze nie było. Według planu autobus odjeżdżał do Tarnopola. Cieszyłem się na tę podróż, że będę bliżej ludzi i poznam zwyczaje mieszkańców tej ziemi. Ale biletu nie miałem. Kiedy autobus podstawiono ruch zrobił się duży. Konduktor wpuszczał pasażerów tylko z biletami, a na placu pozostało jeszcze z dziesięć osób, m.in. dwaj geometrzy z przyrządami pomiarowymi, którzy błagali konduktora, że mają delegację i muszą jechać. Daremny jednak trud. Załoga zdawała się być nieugięta. Szef rozmawiał dyskretnie z kierowcą z drugiej strony kabiny. Ja tymczasem czekałem biernie na bieg wypadków. Wreszcie zabrano ode mnie torbę i umieszczono ją w bagażniku. Szef natomiast poinstruował mnie, jak i kiedy mam wsunąć do ręki konduktora, jeśli dobrze pamiętam, chyba pięćset karbowańców. W ten sposób znalazłem się w autobusie, a konduktor wskazał mi nawet wolne miejsce siedzące. Po chwili do autobusu wsiedli również nie tylko geometrzy z przyrządami, ale również pozostali chętni. Oczywiście każdy lokował się jak mógł, na dodatkowych krzesełkach lub na stojąco. Jak się okazało wielu pasażerów nie jechało daleko i miejsca robiło się coraz więcej. Ja siedziałem obok młodej kobiety z dzieckiem. Starałem się nawiązać rozmowę i zagadnąłem ją po polsku, dokąd się udają. Dowiedziałem się, że jadą do Skały. Odczułem jednak jakąś rezerwę lub niechęć z jej strony do rozmowy ze mną. Więcej się nie odzywałem. Droga była szeroka, powiedziałbym, że o wymiarach strategicznych, ale tylko środkowa jej część miała nawierzchnie asfaltową, boki tej drogi były przygotowane chyba dla czołgów i nie były uprzątnięte. Autobus zatrzymywał się na przystankach. Ludzie wysiadali i wsiadali. Ubrani byli raczej skromnie i prosto. Jechaliśmy przez miejscowości, które znałem z historii: Złoczów, Zborów i inne. Miasteczka o charakterystycznej niskiej zabudowie, a domy kryte, jak mi się zdawało, płytami cementowo-azbestowymi w szarym kolorze. Stwarzało to monotonny nastrój, w przeciwieństwie do kolorowych dachów starego Lwowa.
Do Tarnopola dotarliśmy około południa. Ostatni raz byłem tu na dworcu kolejowym przed pięćdziesięciu laty, kiedy z bratem wyszliśmy z wagonu na pobliski ryneczek. Przekupki ukraińskie wołały wtedy: '‘gariaczije mołoko”. Niestety, połączenie kolejowe czy też autobusowe ze Zbarażem nie było dla mnie korzystne. W okienku informacji pani poinformowała mnie krótko i oschle: bilety na autobus sprzedaje się godzinę przed odjazdem autobusu. Linia ta nie była licznie uczęszczana. Wiedziałem, że drogę dwudziestu kilku kilometrów mogę ostatecznie przebyć taksówką. Właśnie stała przede mną taksówka, a kierowca wypatrywał potencjalnych podróżnych. Do Zbaraża żądał dwadzieścia dolarów, następnie obniżył cenę do piętnastu. Taniej mu się nie kalkulowało. A kiedy zapytał, ile mogę dać, a ja odpowiedziałem: dziesięć, kiwnął ręką i natychmiast pojawił się młody człowiek gotowy za tę cenę zawieźć mnie do Zbaraża. Jego samochód marki moskwicz, mocno już wyeksploatowany, czekał w pewnym oddaleniu. Kiedy kierowca otworzył bagażnik, zawahałem się. Powiedziałem, aby zaczekał chwilę, bo muszę powiadomić kogoś, że właśnie jadę. Z torbą obszedłem pobliski budyneczek i pozwoliłem się w końcu ulokować w samochodzie. Kierowca pracował kiedyś w przedsiębiorstwie transportowym, dzisiaj jednak interes się nie opłacał, pracuje więc nielegalnie, na własny rachunek. Prosiłem, aby opisywał mijaną okolicę, gdyż jestem ciekawy tych stron, które opuściłem ponad pięćdziesiąt lat wcześniej i znam je tylko z opowiadania i historii. Musiał to być dzień świąteczny Wniebowzięcia NMP w cerkwi greckokatolickiej, gdyż wokół świątyń w Tarnopolu gromadziło się wielu wiernych. Po kilkudziesięciu minutach jazdy wjechaliśmy do Zbaraża. Moje emocje rosły gwałtownie. Ich źródłem były dziecięce wspomnienia związane z tym miejscem, wielowiekowe doświadczenia moich rodziców, dziadków i krewnych. Podałem kierowcy adres: ulica Semena Petlury na Przygródku. O ulicę trzeba było pytać, gdyż bardzo niedawno, z okazji uzyskania niepodległości, władze miasta zmieniły nazwy prawie wszystkich ulic. Mało kto więc orientował się w nowej topografii miasta. W końcu znaleźliśmy dom mojej kuzynki. Powitali mnie serdecznie, Maryjka i jej mąż Eugeniusz. Trochę się też wzruszyłem. Było wczesne popołudnie. Zjedliśmy obiad: barszcz ukraiński oraz danie mięsne z ziemniakami, ciasto, napoje. W czasie posiłku rozmawialiśmy o rodzinie i bliskich. Wreszcie ustaliliśmy plan mego pobytu na najbliższe parę godzin. Było mało czasu. Eugeniusz wyprowadził z garażu starego zaporożca i ruszyliśmy najpierw na cmentarze.
Cmentarze położone były w części północno-zachodniej miasta, w kierunku stacji kolejowej. Po drodze mijaliśmy miejsce, gdzie mieścił się kiedyś cmentarz żydowski, ale nie zauważyłem po nim śladów. Cmentarz polski sprawiał wrażenie opuszczonego i nie odwiedzanego przez bliskich. Gęste zarośla, krzewy i drzewa oplatały stojące jeszcze lub obalone figury, krzyże i nagrobki. Na płytach kamiennych, oprócz płaskorzeźby patrona osób zmarłych, znajdowały się nie zatarte znajome mi nazwiska: Burakowski, Stankiewicz, Górgurewicz, Tokarczuk ... – kiedyś mieszkańców tej ziemi. Po dłuższych poszukiwaniach, w środkowej części cmentarza znalazłem nagrobek mego dziadka Antoniego Szustakowskiego. Stał w zaroślach, lekko pochylony, ale w nienaruszonym stanie, tylko nieco pokryty mchem. Pomnik zwieńczony był prostym krzyżem, a w cokole znajdowała się płaskorzeźba św. Antoniego. Przed figurą znajdowały się dwie płyty kamienne. Pod jedną z nich znajdowały się prochy mego dziadka, druga przeznaczona była dla babci Łucji. Ta jednak znalazła swoje miejsce ostatecznego spoczynku na cmentarzu w Ścinawce Dolnej na Dolnym Śląsku. W pobliżu stały wysokie figury na mogiłach naszych krewnych: Tokarczuków, Gurgurewiczów i Stockich. Niektóre z nich nosiły ślady celowych uszkodzeń. Po latach, dzięki pięknej akcji ratowania cmentarzy, Państwo Alina i Ireneusz Skrzypczakowie oraz młodzież ze szkoły w Łańcucie podjęli się pracy porządkowania i inwentaryzowania cmentarza w Zbarażu. W akcji tej odnaleziono wiele zapomnianych mogił oraz podniesiono krzyże, m.in. mego pradziadka Jana Szustakowskiego.
Stroną administruje Fundacja Longinus
|